Krótki artykuł, w którym, drogi czytelniku, przeczytasz wiersze

Niniejsze wiersze dostarczyłem na szkolne konkursy. Jeden z nich wygrałem (wierszem Jak tam, mole?), przy drugim konkursie nie było zwycięzców, gdyż miał być tylko przeczytany w dniu matematyki (to jest właśnie wiersz Dialog matematyków). Mój się nie załapał, bo nie mogła go przeczytać jedna osoba, tylko tak naprawdę parę, gdyż w wierszu występują dwie osoby (de facto trzy, bo jeszcze trzeba policzyć narratora!). Taki pech! Nie mniej jednak, kiedyś musiałem opublikować te wiersze. Przeczytajcie raz, drugi, trzeci i pomyślcie o czymś pozytywnym…


Jak tam, mole? 

W Molowni chemicznej i wzorzystej siedzi parę moli,

co obiektów elementarnych mają tyle jak na roli

masę gatunków kwiatów, gryzoni czy topoli.


Ubrane w garnitury i binokle siedzą na chemicznych krzesłach:

futurystycznych, miękkich i eleganckich, niepoznanych przez nas.

Molik-Węgielek się odezwał: „może by tak w końcu, mówiąc o was —

i tutaj wskazał palcem na pierwiastki chemiczne, skryte i przerażone jak raz

wtedy, gdy musiały stać w szeregu i być nazywane przez Mendelejewa raz po raz —

zaczniecie z nami współpracować, zanim pipetą rozdzielę was na raz?”


Ze strwożonej grupy wyszedł na plan pierwszy Chlor i jął mówić cieniutkim głosikiem:

„Moliku-Węgielku, wybacz za nasze spóźnienie, ale tydzień temu napisałem do Pana rysikiem,

że możemy nie przyjść na czas, gdyż na co dzień jesteśmy wycinany przez uczniów nożykiem

i przyklejani do zeszytów tak delikatnie, jak cichutko stąpający po liściach kapturek z koszykiem.


Molik-Węgielek miał już niemalże krzyknąć, mówiąc, że to żadne wytłumaczenie,

kiedy podbiegł do niego Mol-Sód — zestresowany, lecz miało to swoje znaczenie.


Otóż od dni paru, a nawet tygodni, podnosi sztangi atomów,

malusieńkich, lekkich — choć mniemanie ma takie, jakby podnosił kilka domów —

solidnych, ciężkich dla różnych mięśni jak przeczytanie biografii Curie kilka tomów. 


I właśnie tego dnia, pełnego problemów organizacyjnych w Molowni,

Mol-Sód zaczął się stresować w obawie, że nie poćwiczy według własnej woli,

i nie uwydatni swoich małych „molików”, i nie osiągnie harmonii.


Jął więc mówić szybko i bardzo niewyraźnie: „Moliku-Węgielku, wybacz, że przeszkadzam,

aczkolwiek był u nas fizyk, Amedeo Avogadro. Oburzony powiedział, że mu nie dogadzam.

Wybałuszyłem oczy i zdjąłem binokle, bo nie wiedziałem, o czym on gada.

Powiedziałem mu skromnie, wiesz, ten mój znany żarcik — że nie wiem, o jakiego mu chodzi gada.

I wtedy krzyknął…”


„Na Jowisza!” — ryknął w zamian, jakby dopełniając wypowiedź, Molik-Węgielek.

„Ty gamoniu, ty, ty… — mówił barwnie — on był w tej sprawie o tlenek!

Znaczy się… mieliśmy mu jakby rozłożyć, jakby… nieważne, mówił coś jeszcze?”

Kiwnął głową na znak zgody, przetarł molikowe czoło z potu, że aż poczuł wszędzie dreszcze.

„Dokładnie, po «Jowiszu» powiedział następujące słowa: «jesteście mi coś winni, leszcze!

Wasza liczba obiektów elementarnych nie ma pięknej nazwy — szybko to streszczę:

wiele lat poświęciłem nauce, a także wam, bez żadnej nagrody, więc się zemszczę!

Piękną liczbę, bo 6,02 · 10^23 , nazwiecie na moją cześć, by każdy mnie pamiętał

i nikt mej pracy nie podeptał!”


Przerażenie błysło przez ciało Molika-Węgielka. Spytał: „i co żeś mu odpowiedział?”

Uśmiechnięty Mol-Sód szczerze powiedział: „no jak to co? Zaoponowałem, żeby się dowiedział,

czy przypadkiem nie zgubił się w naszym biurze, a przy okazji, poprosiłem go, żeby poleciał

na parter po kubek ciepłego kakao, a potem z powrotem do nas wleciał.

A także, żeby…”


Nie minęło 10 sekund, ba, nawet 7, kiedy Molik-Węgielek pobiegł do laboratoryjnego stołu,

przebierał wzrokiem we wszystkich szufladach, szukał energicznie jakiegoś zespołu

narzędzi mocnych, które potowarzyszyłyby mu pospołu

ukarać Mola-Sodu, żeby nie zdążył zjeść matczynego rosołu.


Krzyknął, cały czerwoniutki: „teraz to się doigrałeś! Zapamiętasz na wieki

wygląd tejże łopatki! Chodź no tu! Niestraszne mi twoje lęki!”


I z impetem rzucił się na Mola-Sodu, poprawiając ciągle binokle i machając łopatką na lewo, na prawo,

gdy oponent, przerażony jak nigdy, biegł szybciej niż kiedykolwiek, niż przysługiwało mu molikowe prawo.


Pędzili między krzesłami, pierwiastkami,

nawet minęli Avogadra, który przyniósł kakao z ciastkami,

gnali, skakali, latali, jakby trenowali to latami, nieustraszeni żadnych konsekwencji.


Niestety, moi kochani, 

nadszedł koniec owej historyjki; 

mam nadzieję, że jesteście wypchani

po same brzegi wiedzą o binoklach i niezmachani 

pracą umysłową na polu pełnym tekstów o molu!


Niechże bohaterowie powyższego wiersza pozostaną wam w pamięci

i humorystycznie posłużą do chemii — miejcie tylko chęci!






Dialog matematyków 

Biały Królik w niebieskim kapeluszu i czarnym surducie,

wyjął zegarek z dewizką, poprawił swą łapkę w lewym bucie

i rzekł: „Matulku! Jak ten czas leci! Jak ten zegarek tyka!

Cóż, pora się spieszyć do Archimedesa, do matematyka”.

Wizja Białego Królika Johna Tenniela (1890 r.).

Parę wyskoków uczynił, przeskoczył rzeczkę, bory, lasy,

pozdrowił łasicę na zakręcie drogi, stamtąd wskoczył na tarasy

Archimedesa. Wszedł przez piękne drewniane drzwiczki, położył łapkę na dywanie

i zastał greckiego uczonego, gdy siedział przy biurku i zauważył jego gdybanie.


Zmartwiony Królik rzekł: „Archimedesie! Co ci dolega? Co taką posępną minę masz?!”

Na co nasz uczony przetarł czoło chusteczką i odpowiedział: „Ano, dasz

choć odrobinę tabakiery to wszystko ci pięknie wyjaśnię”.

Królik bez zastanowienia poczęstował go odrobinką. Wtedy właśnie

uczony kichnął i zaczął mu wyjaśniać.


„Posłuchaj mnie – powiedział Archimedes poważnie – od dobrych dni paru badałem liczbę taką

co, szczerze ci powiem, wydaje się być liczbą niebywałą.

Zaczyna się od trójki, po przecinku ma jedynkę, czwórkę, jedynkę, piątkę,

potem są dalsze liczby; nie pamiętam, wiem tylko, że dziewiątkę

po piątce bym osadził. Lecz to tylko moje przypuszczenia, bo właśnie

pewien jestem tylko dwóch liczb po przecinku. Zaprosiłem cię, jaśnie

Króliku, żebyś mi pomógł z nazwą tej liczby, żeby zachowała się dla potomstwa,

może być wymyślna, lecz kreatywna. Proszę, doradź, bez zbędnego aktorstwa”.


Futrzany gość zdjął kapelusz, zaczął patrzeć na niesłychane wzory matematyka,

lecz wiedział, że nie może stać tak w ciszy – słyszał tylko jak jego zegarek tyka.

Przebierał wzrokiem to tu, to tam, szukał inspiracji.

Spojrzał na szklankę wody, lecz nie wiedział, którą z zebranych informacji

mu przekazać; pomysłów miał wiele, chciał Archimedesa zainteresować każdym z nich

stwierdził więc, że, dumnie myśląc nad jednym, powie o nim.


„Może to nie najlepszy pomysł, ale może nazwałbyś tę liczbę stałą Archimedesa?

na cześć twoją, twoim zasługom, twojej wiedzy, nie jakiegoś Sokratesa.

Co ty na to?” 


„Eureka! – krzyknął uczony – ty to masz futrzaną główkę!

»Nie jakiegoś Sokratesa…«, dobre! Dałbym ci gotówkę,

ale rozumiesz, pieniądze szczęścia nie dają, a wiedza! Zatem, proszę,

troszkę zieleninki za twą fatygę ci się należy, ni to od ziół gorsze”.


Biały Królik skosztował nagrody uczonego aż uszy mu się trzęsły.

Był bardzo zadowolony z pomocy, mimo że był tutaj gościem częstym.


Archimedes również był rad ze wsparcia Białego Królika.

Na każdym papirusie zapisał nazwę nową. Później nawet Angelika,

jego przyjaciółka, gdy uczony opowiedział jej tę historię była zachwycona.


Trudno się dziwić. Toć to historia nader wyjątkowa. 

Komentarze

  1. podnosi sztangi atomów <3 haha, »Nie jakiegoś Sokratesa…«, dobre! Dałbym ci gotówkę - tu parsknęłam w głos

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Śmiało edytujcie strony na Wikipedii, czyli wywiad z katowiczaninem i geografem Markiem Mrozem

Zbigniew Komorowski: polski łyżwiarz figurowy